Jak to jest zrobione?
Pomarudziłam. Co prawda z wysiłkiem i na wyrost, ale obowiązek spełniony, więc teraz można przejść dalej. Dziś prosta zabawa w stopniowanie, a na tapecie rzeczy, od których romans grzywki i brwi miewa się kwitnąco, łebek sam kładzie się na dowolnie wybrane ramię, a usta układają w okrąglutkie "o", albo mniej krągłe "dafuq?!?"
Czasami lepsze, czasem gorsze... Inne.
//Jeśli ktoś wchodzi tu tylko dla fotek - są na dole, parę obrotów scrollem dalej niż zwykle :)

Prysznic w toalecie
Zawsze. W prywatnych mieszkaniach, w łazienkach na uniwersytecie oraz w akademiku, a nawet w knajpach, zawsze umywalka przy kibelku wyposażona jest w prysznicową słuchawę.
Źle: czasem stan techniczny pozostawia wiele do życzenia i prysznice w miniaturze ciekną, kiedy tylko odkręci się kran. Trzeba też sporo wprawy, żeby korzystając z tego wynalazku nie zafundować niepotrzebnie kąpieli kafelkom i ścianom wokół... Pewne wątpliwości budzi również korzystanie z takiego sprzętu w toalecie przy budzie z kebabem (choć prawdopodobnie to miejsce najbardziej tego potrzebuje - sosy mają na serio ostre! @@'). I kto to w ogóle wymyślił?!
Dobrze: czysto i świeżo przez cały dzień! ^^ Prawdopodobnie kobiety (a zwłaszcza "świeżo dzieciate") bardziej docenią ten wynalazek. Zalety bidetu bez konieczności inwestowania kasy (i miejsca w łazience) w kolejną porcelankę? Jestem za.
Jeszcze lepiej: podobne słuchawy, tyle, że z ostrą szczotą na końcu mają przy zlewach kuchennych - bajer, kiedy trzeba doskrobać przyjaraną nieco patelnię! 

Cydr
Puszki i butelki tego cudu fermentacji stoją sobie grzecznie na półkach razem ze zwykłym piwem.
Źle: wciąż alkohol, więc jego cena, podobnie jak piwa,  skręca wątrobę w chińskie osiem. Jeśli o mnie chodzi - jeden pies, czy robi to widok metki na puszce czy zawartość tejże... 
Dobrze: W przeliczeniu wychodzi lepiej niż tani japcok w Polsce... A jakości i smaku nie ma nawet co porównywać. Cyderek miecie i szpachluje!
Jeszcze lepiej: wybór marek i smaków przyprawia o zawrót głowy. Każdy znalazłby coś dla siebie. bo jedynym ograniczeniem jest zasobność portfela.
Bonus: w Polsce podobno obniżono bandycką akcyzę na cydr, co oznacza, że wkrótce i w naszych lodówkach może się to cudo chłodzić... Co prawda wciąż w cenach zaporowych, ale lepsze to, niż zupełnie niezrozumiała dla mnie posucha na naszym rodzimym rynku winiarskim.

Przestrzeń (nie tylko) osobista
Ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Co to będzie, co to będzie?
Źle: a spróbuj tylko złapać gumę. Zimą... W lesie... No spróbuj, cfaniaku!
Dobrze: "korek na skrzyżowaniu" to, wedle definicji bardziej tu zadomowionego Polaka, jakieś trzy samochody przed twoim.
Jeszcze lepiej: mnóstwo miejsca na łokcie, nawet w najpopularniejszych miejscach w mieście. Fin widząc w alejce sklepowej trzy osoby przebierające tam w towarze najprawdopodobniej przejdzie w inną, zgarnąć pozostałe zapasy ze swej listy zakupów i poczeka, aż ktoś opuści tą wcześniejszą. Nikt nie lubi robić zakupów w tłoku.
 Tipsu, coś dla Ciebie? ^^

Drechy i podsklepowe dziadki
Taa, pewne typy ludzi pojawiają się znikąd, gdy tylko populacja przekroczy określony próg ilościowy.
Źle: są.
Dobrze: nie zaczepiają o drobne. Nie wykazują ponadnormatywnego zainteresowania cudzymi problemami. Nie syfią. Właściwie to zbieracze puszek tak często przemykają, wymiatając do gołej ziemi każdy śmieć, że człowiek zaczyna się zastanawiać: oni mają jakąś gildię i się tym dzielą, czy jak?
Jeszcze lepiej: drechy robią sobie telefonami sweet focie na fejsika i sępią darmowy internet z pobliskiej biblioteki. Pijaczkowie okupują pobliski skwerek (przyrośnięci chyba do tych ławek, bo są tam bez względu na pogodę X_X'), ogółem stwarzają raczej niskie zagrożenie dla dobrego samopoczucia współmieszkańców.
Picture





Internetowe pijawki
 w akcji.

Picture
Przy okazji: odrobina Anglii w kraju św. Mikołaja.

Socjal
Tutejszy urząd dysponujący kasą w podły sposób odbieraną uczciwie pracującym ludziom w formie podatków ma nieco większe uprawnienia niż nasz ZUS i opieka społeczna razem. Jest też dużo sprawniejszy w zarządzaniu swoimi zasobami, a jego księgowość jest krystalicznie przejrzysta niczym polodowcowe jezioro w sercu gór.
Źle: mnóstwo papierologii potrzebnej do załatwienia sobie podstawowych uprawnień do zasiłków i niczym nie chroniony cyc do dojenia dla wszelkiej maści cwaniactwa, które z zapomóg może sobie tu całkiem wygodnie żyć.
Dobrze: wszystkie dokumenty można tu załatwiać przez internet, bez durnego latania po urzędach. 
Jeszcze lepiej: nie ma żebrzących na ulicach. Posiadając fińskie obywatelstwo trzeba naprawdę z własnej, nieprzymuszonej woli chcieć mieszkać pod mostem, a i wtedy jakiś urzędnik podejdzie i zapyta, czy aby przeciągi nie przeszkadzają zbyt mocno. Opowiedziano nam, że parę lat temu pojawiła się w mieście  grupa Cyganów/Romów; cholera ich tam wie. Długo z wyciągniętymi łapkami pod sklepami nie postali (prawdopodobnie do pierwszej solidnej zimy), bo Finowie po prostu nie rozumieli o co chodzi z tym całym "dajpani". Czemu oni mają dawać, skoro jest opieka społeczna? Inkarnowane w człowieka gołębie z Centralnego czując, że interesu na tym nie zrobią, a pośladki na trotuarze poodmrażają sobie z pewnością, zwinęli swoje reklamówki i wynieśli się w diabły. Mieszkańcy nie płakali.

Pedały przodem
Zawsze. Mimo wszelkich inżynieryjnych przebłysków geniuszu w kwestii bezkolizyjnych skrzyżowań, bezpośrednich przejazdów przez jezdnie zlikwidować jeszcze się nie udało.
Źle: kierowcy są przyzwyczajeni, że przepuszczają pieszych i rowerzystów na pasach, bez względu ile muszą poczekać. Niektórym kapslowatym rowerzystom przyzwyczajenie do tego stanu rzeczy zajmuje trochę czasu. Wyobraźcie sobie teraz scenkę:
Rowerzysta dojeżdża do przejścia, ale z jakiegoś powodu (czeka na kogoś, kto został z tyłu, łańcuch mu spadł, mniejsza o to) nie chce z niego skorzystać. Zatrzymuje się więc w odległości tak ze dwóch-trzech metrów od pasów, przystaje... No wyraźnie widać, że nie rusza tyłka przez najbliższą chwilę. Kierowca, który w międzyczasie również zbliżył się do zeberki dojeżdża ostrożnie, po czym zatrzymuje auto i niepewnie patrzy na rzeczonego rowerzystę. Cyklista, nieco zdezorientowany takim zachowaniem, również patrzy na kierowcę. Stoją i się na siebie gapią, jak ten wół w malowane wrota. Stoją, spoglądają, wreszcie operator jednośladu łapie, w czym problem i nerwowym machnięciem pokazuje, operatorowi samochodu, że tamten może spokojnie jechać. Prowadzący auto wydaje się być nieco zdumiony, gestem stara się upewnić, czy temu kosmicie na rowerze na pewno nie przyjdzie do głowy wpakować się mu pod koła. Nie kosmita, choć też obcy, do przeganiającego machania łapką dołącza pośpieszne kiwanie głową. Kierowca jeszcze raz gestem wskazuje rowerzystę, przejście i sprawdza, czy ten nie zechce jednak przedostać się na drugą stronę... Rowerzysta do poprzednich gestów próbuje dołączyć gwałtowne zaprzeczenie, co skutkuje ruchami, które równie dobrze mogłyby udawać taniec nowoczesny albo specyficzną formę padaczki. Kierowca, chyba wystraszony, odjeżdża wreszcie. A z drugiej strony nadjeżdża kolejny, ostrożnie, powoli...
True story.
Dobrze: przejścia najczęściej są nieco podniesione względem ogólnego poziomu jezdni, czasem też po brzegach wybrukowane - same w sobie stanowią "leżących policjantów", więc kierowcy i tak przed nimi zwalniają, żeby nie stracić amortyzatorów (bo resztki pieszego usunie byle deszcz, w ostateczności myjnia). Jeśli dodać do tego ogólnie raczej dobrą widoczność w miejscach skrzyżowań, to ryzyko wypadku jest zniesione do minimum.
Jeszcze lepiej: Z GÓRKI NA PAZURKIII!!!

Lato
Deszczową jesień należy po prostu jakoś przeboleć. W trakcie długiej i mrocznej zimy podziwiać zorze, a śnieg i mróz wykorzystać na wszelkie sobie znane sposoby (nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło). Wiosną uważać na przeręble, a latem... Latem żyć pełnią życia!
Źle: kończy się. Dzieciaki idą do szkoły już 15 sierpnia. Podobnie jak u nas początek roku szkolnego oznacza przestawienie się na jesienne dekoracje i chomikowe myślenie o zapasach na zimę. Zawsze podobały mi się te ostatnie dni wakacji - zaciekawienie tym, co będzie się działo w nowym roku szkolnym, nowe książki i opowieści z letnich wizyt. Myśl o zimie jednak do tej pory pozostała jednak mocno przygnębiająca. To się pomału czuje w atmosferze miasta.
Dobrze: pogoda najczęściej jest sprzyjająca. Do tej pory nawet w pochmurne i deszczowe dni nie było chłodniej niż 15-18 stopni, a kiedy słoneczko przygrzewało, słupek bujał się między 24 a 30. Dziwnym trafem jednak nie było duszno ani parno. Dobra aura (grzeczny piesek!), by żyć i korzystać ze wszystkich letnich atrakcji, jakie w mieście można wyniuchać. Tockarowi mogłoby się tu spodobać. :D
Jeszcze lepiej: "Mamo, wrócę jak się zrobi ciemno" :DDD
Picture
Powyżej: po ostatniej turze sauny czas na drinaska na dworze. Mimo, że było po 22:00, panorama Oulu wciąż cieszyła ślipia. To wschodzące w tle to satelita, nie gwiazda - gdyby istniały jakieś wątpliwości :D

Obok: Niskobudżetowy obiadek wedle Finów: łosoś.

Ceny
Trudno się dziwić, że w nadmorskim kraju, w dodatku podziurawionym przez jeziora jak tarka do sera, ryby są tanie. Ale niektóre ceny nie stanęły po prostu na głowie - one biegają na dłoniach i nogami żonglują w rytm kankana!
Źle: alko. Trzeba być dobrym bimbrownikiem lub naprawdę bogatym człowiekiem, żeby tu sobie zniszczyć w ten sposób zdrowie.
Dobrze: powiedzcie przeciętnemu mieszkańcowi akademika, że podwójna porcja takiego obiadku, jaki widać powyżej, będzie go kosztowała mniej ugotowanie kilograma parówek w czajniku elektrycznym, to was zabije śmiechem nim zdążycie skończyć zdanie. Bardziej litościwy spróbuje powstrzymać wybuch opętańczego chichotu, dając czas na ucieczkę. Ale taka jest prawda. Nie wierzyłam własnym ślepiom, kiedy po  raz pierwszy porównałam cenę za kilogram ryby i parówki (żadne tam cielęce wygibaski, najzwyklejsze parówy ze świni mieszczącej się pośrodku wykresu krzywej rozkładu normalnego i celulozy zbyt przeciętnej, aby posłużyć za pachnącą srajtaśmę). 
Jeszcze lepiej: 30%, 50%, 70%! Obniżki, na widok których bida-kapsel jakoś takim przyjaźniejszym okiem spogląda na produkty wcale nie tak niezbędne do przeżycia, jak to sobie wmawia po ich zakupie. Głównie spotykane na nabiale i mięsku, któremu już bije dzwon. U nas niektóre sklepy z rzadka przecenią sztukę lub dwie produktu witającego się ze swoją datą ważności. Tutaj z rana wymienione wyżej działy są czerwono-żółte od jaskrawych nalepek informujących o promocji. Ale! Wyprzedaże końcówek nie obejmują wyłącznie żarcia. Przeglądając foldery reklamowe regularnie podrzucane do skrzynki w akademiku trafiliśmy na gazetkę z ofertą sieci sklepów meblowych. Co byście powiedzieli na dużą, modną teraz narożną kanapę tańszą o połowę? Nawet porównując ceny z tutejszą pensją minimalną wyszło mi, że dałoby się w pełni umeblować mieszkanie nowymi gratami i jeszcze byłoby za co pożyć.
Picture
Oproszszsz, jak mi się czasem może nie chcieć, no!

Szamka na mieście
"Czy wiesz, że: Oulu słynie ze swoich tanich knajpek i barów z jedzeniem na wynos?" - zadaje pytanie jeden z plakatów w akademiku. Rzeczywiście, tanie żarło jest nie od parady, kiedy człowiek robi dłuższy wypad w miasto, nie chce mu się gotować albo ma po prostu smaka na konkretną szamkę. 
Źle: znowu ceny i niefajny przelicznik PLN/€. Wiadomo, w knajpie żarcie swoje musi kosztować, zwłaszcza w centrum albo tam, gdzie da się z turysty wycisnąć jakiś grosz, ale od samego patrzenia na niektóre ceny łzawią kieszenie. O ile da się jeszcze znaleźć pizzę (nawet z mielonym reniferem!) posiadającą jakiś rozsądny stosunek ceny do jakości, o tyle kebab nie musi być super ostry, by się nad nim rozpłakać.
Dobrze: gotowe dania do samodzielnego odgrzania nie zachwycają smakiem i wymagają sporego tuningu, aby dostosować je do naszych kulinarnych upodobań. Miejskie jadło jest na szczęście pozbawione tej wady i jeśli zamówisz sos typu "Mordor w mordzie" - będziesz go mieć. Dla miłośników łagodniejszych smaków również znajdzie się cała gama dodatków rozpieszczających kubki smakowe. Dodatkowy plus za porcje, którymi
Picture
Włoska opera:  uwertura do pizzy.

śmiało najadamy się na spółkę (wliczając dopchanie się dodatkami X3). Do syta i smacznie - w sumie o to właśnie chodzi, co nie?
Jeszcze lepiej: bar sałatkowy gratis w porze lunchu lub na stałe wkalkulowany w cenę zamawianego posiłku PLUS dodatki w określonych godzinach. I, tak, jeśli zamawiasz kebaba w picie z sałatką, to cała buła wypełniona jest mięchem, a zielenina ląduje na talerzyku obok, również w ilości zdolnej wypełnić drugi chlebek. Trzeba się nieco naszukać, aby trafić do takich hojnych lokali (i mieć szczęście, aby się wstrzelić w godziny) - przynajmniej za pierwszym razem, ale najczęściej posiłek jest wart wysiłku, a i zarząd akademików nie pozostawił studentów na pastwę domysłów i internetowych opinii o knajpach (i to fińsku, weź se to sam tłumacz, psiakrew...), tylko wydał internetową mapkę z zaznaczonymi punktami, które warto sprawdzić. 

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia i to, czy komuś opisane rozwiązania przypadną do gustu, czy nie, jest kwestią indywidualną. Mnie się tam większość uśmiecha i kilka zwyczajów przeniosłabym wprost na nasz grunt (inne wymagałyby pewnych poprawek uwzględniających skłonności pewnej części rodaków...). Podoba mi się ten kraj, tak zwyczajnie i po ludzku. 
Latem. :)
 

Picture
Pewien smerf miałby tu pozamiatane
Jako typowa przedstawicielka nacji, która przez spory szmat czasu hołubiła swoje prawo do liberum veto, gdy tylko coś jednemu z drugim nie przypasowało, a w dodatku baba, zarezerwowałam sobie post na narzekanie. Cały misterny plan poszedł jednak w pizdu: ja tu nie mam na co marudzić! Muszę się ciężko zastanowić, co mi nie gra, ażeby napisać o tym choć parę linijek... 
Coś się tam jednak zawsze znajdzie. Oto łyżka dziegciu do całej beczki miodu, którą stanowi Finlandia:

Alko
Finowie swoim zamiłowaniem do wyskokowych trunków nie odbiegają od swoich wschodnich sąsiadów. Dodajcie do tego dietę opartą w dużej mierze na mięchu i tłustych mlecznych przetworach i macie mnóstwo pacjentów do testowania leków przeciwmiażdżycowych oraz wspomagaczy wątroby (nie bez powodu Benecol to właśnie fiński wynalazek...). Ze względu na ograniczoną ilość dostępnych do przeszczepu organów rząd Finlandii wprowadził ostre restrykcje dotyczące twardych alkoholi.
Po pierwsze - ceny. Narzucony podatek winduje koszty lekkiego rauszu hen, wysoko. Wprowadzenie takiej akcyzy w Polsce zakończyłoby się co najmniej wojną domową. Ponadto wszystko, co procentażem przekracza piątkę, sprzedawane może być jedynie w Alko - sieci sklepów, która ma monopol na monopol. Na półkach w marketach znaleźć można jedynie piwo z przedziału 2%-4,8%. Według Finów najwyraźniej złocisty browarek to nie alkohol, tylko miłe preludium do poważnego picia. Mimo takiego podejścia, czas, gdy można się zaopatrzyć w jakiekolwiek napoje wyskokowe jest zaskakująco krótki. Alko otwarte są jedynie pomiędzy godziną 9.00 a 21.00, a poza tymi godzinami nawet w zwykłych sklepach posiadających piwo w asortymencie - nie sprzedadzą nam go. 
Imaginujcie to sobie teraz, myly państwo: zwołujecie imprezę na jakąś późniejszą godzinę, wbija paru gości więcej. Nagle okazało się, że wszystkie zasoby życiodajnych płynów już wyparowały i nawet na stację benzynową nie ma co liczyć. Gotowy przepis na zamienienie każdej prywatki w stypę.

Laktositoon
Czyli bez laktozy. Ciekawa sprawa, że w kraju, gdzie pierwsze nowalijki to święto przypadające na koniec maja, 1/5 populacji ma nietolerancję laktozy... i przeżywa zimę. W dziale z nabiałem większość produktów dumnie prezentuje specyficzny błękitny znaczek "laktositoon". Mieliśmy niemałą zagwozdkę, kiedy chcieliśmy kupić ser - wszystkie były ostęplowane. Dopiero po chwili oświeciło mnie, że przecież w procesie produkcji bakcyle dodawane do mleka przerabiają niemiły fińskim brzuszkom cukier do kwasu mlekowego (brawa dla mnie... *przewraca oczami*). Da się znaleźć też pełen wybór wszelkich smaków innych przetworów mlecznych pozbawionych laktozy, a nawet samo mleko (nie żadna sojowa podpucha, normalny wyciąg z pastwiskowej mućki). Ale żeby  ta paskudna laktositwa ilościowo przewyższała nieprzetworzone produkty do stopnia, w którym najlepiej byłoby się wybierać do sklepu ze szpadelkiem, żeby się przekopać przez góry tego świństwa do normalnego żarcia? 
Niejako przy okazji pomarudzę sobie też na odtłuszczone produkty. Niby to lepsze dla zdrowia, ale widział kto kremówkę 23%? Meh.

Picture
Sto procent cukru w cukrze! NO KTO BY POMYŚLAŁ?!

Picture
Już bardzo proszę, bez robienia sobie nabiału!

Język
Uwaga, mądry termin: fiński jest językiem glutynacyjnym (uff!), co przełożone na jakąś bardziej zrozumiałą terminologię oznacza, że się skleja. Taki niemiecki, tylko bardziej. Zamiast bowiem łączyć w jeden wyraz rzeczownik z przymiotnikiem (ha!ha! - lamusy), tutaj łączą wszystko ze wszystkim, a odmiana wyrazów polega na doczepianiu do nich przyrostków, przedrostków, wrostków i cykliści wiedzą, co tam jeszcze. Tworzą się przez to tasiemce, przy których Konstantynopolitańczykiewiczówna może sobie spłonąć swoim panieńskim rumieńcem i ze wstydu schować się w alkierzu. 
Jakby tego było mało, język jest podobny do estońskiego i węgierskiego... o których też mamy pojęcie w kolorze żeru dla reniferów. Gdyby nie internetowy tłumacz, z którym szykujemy za każdym razem listę zakupów, to byśmy tu zdechli z głodu. W ostateczności wrócilibyśmy cuchnący cebulą tak bardzo, że niektórzy nasi znajomi nie wytrzymaliby chwili z nami w jednym pokoju (czeeeść, Faye! ^^). Są produkty, których opakowania niewiele zdradzają, a bez wnikliwego analizowania składu (gdzie najważniejsza substancja nie zawsze jest wymieniona na początku maczkiem napisanego bloku inteligentnych określeń na rozwodniony jedwab...) robi się wesoło. Brać w ciemno? No nie bardzo, bo po cholerę mi trzecia odżywka do włosów, zamiast szamponu? Testować na miejscu? Cholera wie, jakby obsługa sklepu zareagowała, gdybym próbowała umyć pióra na środku marketu (że nie wspomnę o problemach ze spłukaniem włosów). I tak moje brwi pocałowały się z grzywką, kiedy translator zapytany o "lakier do paznokci" uraczył mnie czymś takim: "kynsilakanpoistoainetta". Podziękowałam, zapisałam sobie w notesiku, literując wyraz jak przedszkolak albo inna ćwierć-analfabetka i złorzecząc na język do tutejszego boga piorunów, podreptałam do sklepu. Tak, znalazłam ten cholerny lakier... Nazwa nie zmieściła się producentowi w jednej linijce. ><'
W ramach przerywnika: spróbujcie sobie wymówić Lentokonesuihkuturbiinimoottoriapumekaanikkoaliupseerioppilas. To najdłuższy fiński wyraz, będąca aktualnie w użyciu nazwa zawodu - coś około mechanika sił powietrznych specjalizującego się w silnikach odrzutowych. Uruchomcie wyobraźnię ponownie i zwizualizujcie sobie formularze w tutejszych urzędach pracy.  :)


To co, ktoś się pisze na szybki kurs fińskiego?
Gryzące robactwo
Obleśne!

Lodówka, która ssie
Nie zrozumcie mnie źle - to naprawdę dobry sprzęt. Pojemna, łatwa do wyczyszczenia, a mrozi tak, że renifery się dopytywały, czy nie mogą jej na wieczór pożyczyć, bo im w futro słońce przygrzało. Czasem jednak się zamknie w sobie i nikogo nie wpuszcza. Perswazja, negocjacje i łagodne środki są nieskuteczne. Sytuacja jak z afrykańskiego pogranicza: warlord kontrolujący wszelkie zasoby dostępnego żarcia w końcu zawsze zmusza głodujących tubylców do użycia siły. Do tej pory krew i freon się jeszcze nie polały... Do czasu.

Już prawie kończą mi się pomysły...
Anatidaephobia - czyli chroniczny lęk, że zawsze, wszędzie jakimś cudem patrzy na Ciebie KACZKA! Po co, na co i dlaczego? Nie wiem. Brzmi durnowato, ale kto mówił, że strach ma być racjonalny? 
Picture
Rzecz podobno wymyślona na potrzeby komiksu przyjęła się w internecie ze względu na poziom abstrakcji. Aaaleee... Przystanęłam na moment, żeby sfocić swojego samca na tle jakiegoś wyjątkowo wybujałego chaszcza i nagle, bez ostrzeżenia na wysokości kostek coś mi zakwakało od tylca (skąd TO się tu wzięło, sekundę temu patrzyłam przeca!). Coś musi być na rzeczy. O, patrzcie! Znów się skrada!

Picture
Keine grenzen
Są kwestie, które granice czasu traktują dość swobodnie, a z przestrzeni drwią w żywe oczy. Po prostu problemy uniwersalne. 
Tu, na ten przykład, te reniferowe wypierdki nas konkretnie pozastawiali...
A w kiblu wisi karteczka, która przypomina o konieczności wyczyszczenia muszli po sobie (stan zastany). Trzeba tu zaznaczyć, że akademik nie ma stałej ekipy babć 

klozetowych, a obowiązek miziania toalety berłem został przekazany samym studentom... I wyznaczono tury. Ekipa sprzątająca robi wjazd jedynie, gdy kontrola czystości wypadnie niepomyślnie. Czyszczą wtedy wszystko jak leci (huragan Katrina w miniaturze), a koszt całej operacji doliczany jest do czynszu mieszkańcom niewystarczająco czystego piętra. Nie trzeba mocno nadwyrężać zasobów empatii, aby wczuć się w rolę osoby, której dyżur akurat przypadał. Chyba, że akurat jest profesjonalnym długodystansowcem. 
Picture





FINLANDIO! Ty tak serio?!